Witam Was serdecznie :) wczoraj w USA obchodzono Thanksgiving, czyli Święto Dziękczynienia. W moim domu nie obchodzi się niestety tego święta. Mówię niestety, ponieważ jest ono moim zdaniem bardzo przyjemnym świętem, w którym dziękujemy za to, co mamy. Ja chciałabym podziękować Ci za to, że jesteś, mój Czytelniku :) powodujesz uśmiech na mojej twarzy :) tak więc mimo niezbyt fajnej homogenizacji kulturowej (tak, chyba nie jestem jej zwolenniczką, bo jeśli karnawał z Rio byłby obchodzony w każdym miejscu na świecie, czy miałby nadal swój urok? pewnie nie taki, jaki ma w obecnym momencie.), akurat to święto przydałoby się nam, Polakom, narodowi narzekającemu na wszystko.. teraz zapraszam na rozdział :)
Następnego dnia była sobota, więc kiedy wstałam, było coś
koło dziesiątej. Dzisiaj miałam spotkać się z Marthą, bo przyjeżdżała do
Richmond. Szkoda, że uparła się na zmianę uczelni, jednak to był jej wybór, nie
mój. Szybko ubrałam się i pobiegłam na dworzec. Martha miała przyjechać już za
pół godziny, a wolałam być tam wcześniej. Usiadłam na ławeczce na peronie
czwartym i czekałam. Pociąg przyjechał jakieś pięć minut później, a z niego
wyskoczyła moja przyjaciółka. Od razu wpadłyśmy sobie w ramiona. Martha była
niższa ode mnie, ale starała się to ukryć nosząc wysokie buty.
- jejku, Cecilia, jak ja cię dawno nie widziałam! –
zawołała. – mam ci tyle do opowiedzenia!
- dobrze, to może chodźmy na naleśniki, wtedy porozmawiamy.
– odparłam z uśmiechem na ustach. W towarzystwie Marthy zawsze miałam dobry
humor. Miałyśmy w Richmond swoją ulubioną kawiarenkę, w której serwowali
najlepsze naleśniki na świecie. Usiadłyśmy i zamówiłyśmy jedzenie.
- więc opowiadaj, jak sobie radzisz w Nowym Yorku? –
zaczęłam
- jest świetnie, następnym
razem to ty musisz do mnie przyjechać, wszystko ci pokarzę. A co u ciebie? –
chciałam jej wszystko powiedzieć, to że dzieje się ze mną coś dziwnego, a sama
nie wiem o co chodzi, jednak jakoś nie mogłam się na to zdobyć. Pewnie
wyśmiałaby moje obawy i powiedziałaby, że sobie to wymyśliłam. Trochę się
zdenerwowałam, więc odpowiedziałam -
dobrze, ale wiesz, to nie Columbia University. – może trochę zbyt szorstko.
- Cecilia, o co ci chodzi? Przecież mogłabyś iść na
Juilliard. Wynajęłybyśmy razem mieszkanie.
- Martha, wiesz, że bardzo chciałabym tam iść. Jednak pasja
to jedno, przyszłość zawodowa to zupełnie inny świat. – wspomnienie o Juilliard
mnie zabolało. Kiedy przyszedł czas wybierania uniwersytetu, musiałam wybrać
pomiędzy marzeniami a medycyną. Wybrałam to drugie, ale do tej pory zastanawiam
się, czy dobrze zrobiłam. – a na Columbię nie mam nawet co liczyć, przecież
twoje egzaminy wypadły o wiele lepiej od moich. Nigdy bym się tam nie dostała.
19:00
Reszta popołudnia upłynęła nam spokojnie. Wieczorem odprowadziłam
Marthę z powrotem na dworzec. Nadjechał
pociąg do Nowego Yorku, więc przytuliłyśmy się.
- do zobaczenia – powiedziała Martha
-papa – zdążyłam tylko wydusić, bo dostałam napadu kaszlu.
Kiedy już wszystko wróciło do normy, zauważyłam, że Martha przygląda mi się ze
ściągniętymi brwiami i z zaniepokojonym wyrazem twarzy. – jeszcze się nie
wyleczyłaś? – zapytała.
- nawet nie wiem, czy to w ogóle jest choroba. –
odpowiedziałam tylko. Martha musiała już wsiadać do pociągu.
- pamiętaj, następnym razem ty przyjeżdżasz do mnie! –
zawołała przez ramię. Pomachałam jej i odwróciłam się na pięcie. W tym samym
momencie wpadłam na tego chłopaka, którego widziałam wczoraj. Dzisiaj miał na
sobie szarą bluzę bez kaptura i czarne jeansy. Zauważyłam, że nie ma kurtki,
ale nie wyglądał jakby było mu zimno, zupełnie tak jak ja.
- cześć – powiedział ze śmiechem. – wczoraj nie zdążyłem się
przedstawić. mam na imię Magnus. – ciekawe imię, ale w jakiś sposób pasowało do
niego. Miał w sobie coś wyjątkowego. Na dodatek wcale nie wydawał się
zdziwiony, że mnie tu widzi. Zrobiłam się podejrzliwa. – śledzisz mnie? –
wypaliłam.
- no coś ty, serio? – zapytał z nutką ironii w głosie. –
dzięki, ale mam ciekawsze rzeczy do robienia niż śledzenie ciebie.
- więc co tu robisz? – nie dawałam za wygraną.
- hej, to dworzec, prawda? Miejsce publiczne. Właśnie miałem
jechać do kolegi. Ma naprawić mi gitarę – mówiąc to wskazał na instrument,
który trzymał na plecach. no tak, chyba zaczynam popadać w lekką paranoję.
- okay, w sumie masz rację. Przepraszam, ostatnio dziwnie
się zachowuję. – ruszyłam w stronę wyjścia.
- nie zdążyłaś się
przedstawić – powiedział z uśmiechem Magnus.
- Cecilia – rzuciłam przez ramię. Miałam ochotę już stamtąd
wyjść. W tym chłopaku było coś dziwnego, coś.. mrocznego. Nie ukrywam, intrygowało mnie to. Mam nadzieję, że jeszcze
go kiedyś zobaczę.
Nie wiedziałam wtedy, że zobaczę go tak szybko.